zerwaliśmy się na nogi przed 5,by o 5 stawic się przed hotelem skąd busem mieliśmy się udac do oddalonego o 45 km My Son. w planach bylo podziwianie wschodu slońca, jak zwykle jednak przy takich planach -lalo.
po drodze zdążylismy się pogodzić z myślą, ze wschodu nie będzie, i otwieraliśmy umysly na wrażenia i powiew starozytności jaki mial nam zaserwowac zespol swiatynny w My Son. jest to jedno ze świętych miejsc starożytnej Azji Poludniowo-Wschodniej, przez wiele lat bylo sercem i dusza kultury regionu, uświęconym miejscem królestwa Czamów. Pierwsza swiatynia powstala w końcu IV w., każdy kolejny król Czamów dobudowywal kolejne swiątynie. swiatynie zbudowane są z cegly i nie widać sladów uzycia jakiejkolwiek zaprawy.taki majstersztyk! patrzy sobie czlowiek na te swiatynie i zatanawia sie, jak do cholery oni - ci Czamowie, to zbudowali??? w XIV w.,gdy w zamian za reke wietnamskiej ksiezniczki krol Czamow oddal czesc swego krolestwa, My Son upadlo. odkryte ponownie na początku 20 wieku. skatalogowano wtedy 71 zabytkow, z ktorych ok. 20 przetrwalodo dzis. niestety wszedzie wdziera sie roslinnosc niszczac to co zostalo, sladow szczegolnego dbania o to miejsce rowniez nie zauwazyliśmy.
zwiedzanie poszlo nam nadzwyczaj szybko, wiec po powrocie do Hoi An, mielismy mnostwo czasu na spacery uliczkami pelnymi handlarzy, picie kawy, lazenie po targu i tracenie kasy na wszystkie zgromadzone tu dobra.
wieczorem wsiedlismy do nocnego autobusu do Nha Trangu.